



Na co dzień zajmuję się fotografią ślubną i zazwyczaj wolę, by to moje zdjęcia mówiły za mnie — to one najlepiej opowiadają historie, które miałem przyjemność przeżywać. Czasem jednak czuję, że fotografia to za mało, dlatego tym razem spróbuję użyć słów, by podzielić się jedną z moich ostatnich przygód. Jeśli zdania nie brzmią jak z książki — wybaczcie. Kadry wychodzą mi zdecydowanie lepiej.
Jako fotograf ślubny z Tychów, często podróżuję, by znaleźć idealne plenery i uchwycić szczere emocje. Ostatnio wybrałem się do Czech, razem z Łukaszem i jego narzeczoną Anią. Wkrótce wezmą ślub, a celem naszej wyprawy była ich sesja narzeczeńska — pamiątka na całe życie. Towarzyszyli nam Justyna i Adrian, których ślub miałem zaszczyt fotografować wcześniej, i z którymi od tamtej pory utrzymujemy kontakt przyjacielski i wspólnie podróżujemy.
Pogoda? Totalna loteria. Trochę słońca, trochę deszczu, ale nikomu to nie przeszkadzało — nastroje dopisywały, mimo że sam czułem się nie najlepiej. Zobaczyliśmy masę niesamowitych miejsc, które mam nadzieję udało mi się oddać na zdjęciach.
Gdy wracaliśmy, Adrian — nasz przewodnik i szwagier pana młodego — rzucił pomysł, by znaleźć miejsce z widokiem na zachód słońca. Zjechaliśmy z autostrady i trafiliśmy do cichej polany z małą stodołą i dwoma końmi, które spokojnie pasły się nieopodal. Ania — wielka miłośniczka koni — była zachwycona. Udało nam się zrobić cudowne zdjęcia narzeczeńskie z końmi w tle. Jeden z nich był niewidomy, co tylko dodało tej chwili emocjonalnego wymiaru. To był magiczny moment.
Potem szybki bieg z aparatem i w sesyjnych stylizacjach na pobliskie wzgórze, by złapać ostatnie światło dnia. Udało się! Zrobiliśmy kilka pięknych ujęć na zakończenie tej przygody.
To była jedna z tych sesji, która zostaje w pamięci na długo. Ania i Łukasz to wspaniała para, a ich ślub już niedługo — w sierpniu. Nie mogę się doczekać, by znów być ich fotografem ślubnym, tym razem już na tym najważniejszym reportażu.